Wyjazdy 2025: Różnice pomiędzy wersjami
(→I kwartał) |
(→I kwartał) |
||
Linia 12: | Linia 12: | ||
Punktem kulminacyjnym naszej wycieczki była przełęcz Granatscharte (2950). Na szczyt ostatecznie nie weszliśmy. Nie było na nim wystarczająco dużo "podkładu", trzeba by na butach forsować skalne płyty pokryte tu i ówdzie głębokimi depozytami świeżego śniegu. Może i do zrobienia, ale na tej wysokości wiało już bardzo mocno, a nam paliło się do zjazdu. Okazał się tak pyszny, jak sobie wyobrażaliśmy! Zostawiając po sobie linie krótkich zakrętów w lodowcowym puchu, zjechaliśmy do miejsca tej naszej pierwszej przerwy. Tam założyliśmy foki ponownie i podeszliśmy jeszcze raz niemal pod Granatscharte. Po kolejnym, równie dobrym zjeździe tą samą trasą czekał na nas jeszcze dobrze nachylony i dobrze naśnieżony żleb, sprowadzający do małego jeziorka na 2500. Niżej też było miło, ale jednak trochę za mało stromo, przynajmniej jak na świeży śnieg. Do Weißsee jechaliśmy głównie "na krechę", po drodze spotykając jeszcze czworo Czechów ciągnących pod górę; trochę chyba szalonych, bo wszak dzień ciągle krótki, a było już przecież późne popołudnie. | Punktem kulminacyjnym naszej wycieczki była przełęcz Granatscharte (2950). Na szczyt ostatecznie nie weszliśmy. Nie było na nim wystarczająco dużo "podkładu", trzeba by na butach forsować skalne płyty pokryte tu i ówdzie głębokimi depozytami świeżego śniegu. Może i do zrobienia, ale na tej wysokości wiało już bardzo mocno, a nam paliło się do zjazdu. Okazał się tak pyszny, jak sobie wyobrażaliśmy! Zostawiając po sobie linie krótkich zakrętów w lodowcowym puchu, zjechaliśmy do miejsca tej naszej pierwszej przerwy. Tam założyliśmy foki ponownie i podeszliśmy jeszcze raz niemal pod Granatscharte. Po kolejnym, równie dobrym zjeździe tą samą trasą czekał na nas jeszcze dobrze nachylony i dobrze naśnieżony żleb, sprowadzający do małego jeziorka na 2500. Niżej też było miło, ale jednak trochę za mało stromo, przynajmniej jak na świeży śnieg. Do Weißsee jechaliśmy głównie "na krechę", po drodze spotykając jeszcze czworo Czechów ciągnących pod górę; trochę chyba szalonych, bo wszak dzień ciągle krótki, a było już przecież późne popołudnie. | ||
− | Dotarliśmy do terenów ośrodka narciarskiego i poczłapaliśmy na fokach z powrotem do górnej stacji kolejki. Stamtąd prowadził kolejny etap - zjazd ubitymi trasami narciarskimi do pośredniej stacji na około 1740. Ku naszemu zdziwieniu, warunki na trasach były ledwie "poprawne". Próbowaliśmy trochę zboczyć z wytyczonego szlaku, ale Furek zaraz chwycił jakiś kamień; w końcu ten świeży opad spadł tutaj na wcześniej bardzo mało zaśnieżone podłoże. Utwierdziło nas to w przekonaniu, że cały plan był dobry - wszak lepiej zjeżdżać, niż schodzić, a gdyby nie te trasy narciarskie, to gdzie indziej pewnie skasowalibyśmy narty, nie widząc gdzie pod świeżym śniegiem są kamienie. Miłym zaskoczeniem na koniec był "szlak narciarski" ośrodka, prowadzący przez las ze stacji pośredniej do parkingu (1460). Na początku sporo trzeba się było odpychać i człapać. Nic dziwnego, że mapa ośrodka mocno sugeruje "normalnym ludziom" zwiezienie do parkingu siebie i swoich nart wagonikiem. Ale dla wytrwałych była przewidziana nagroda: po ciekawym trawersie, zawieszonym nad | + | Dotarliśmy do terenów ośrodka narciarskiego i poczłapaliśmy na fokach z powrotem do górnej stacji kolejki. Stamtąd prowadził kolejny etap - zjazd ubitymi trasami narciarskimi do pośredniej stacji na około 1740. Ku naszemu zdziwieniu, warunki na trasach były ledwie "poprawne". Próbowaliśmy trochę zboczyć z wytyczonego szlaku, ale Furek zaraz chwycił jakiś kamień; w końcu ten świeży opad spadł tutaj na wcześniej bardzo mało zaśnieżone podłoże. Utwierdziło nas to w przekonaniu, że cały plan był dobry - wszak lepiej zjeżdżać, niż schodzić, a gdyby nie te trasy narciarskie, to gdzie indziej pewnie skasowalibyśmy narty, nie widząc gdzie pod świeżym śniegiem są kamienie. Miłym zaskoczeniem na koniec był "szlak narciarski" ośrodka, prowadzący przez las ze stacji pośredniej do parkingu (1460). Na początku sporo trzeba się było odpychać i człapać. Nic dziwnego, że mapa ośrodka mocno sugeruje "normalnym ludziom" zwiezienie do parkingu siebie i swoich nart wagonikiem. Ale dla wytrwałych była przewidziana nagroda: po ciekawym trawersie, zawieszonym nad doliną potoku Weißenbach, puściliśmy się w dół stromą leśną drogą, wyczyszczoną najwyraźniej z kamieni ... i pokrytą grubą warstwą puchu! Dawno nie zjeżdżałem lasem z taką przyjemnością. Ta świetna wycieczka objęła w sumie 1320 m podejśc i oczywiście znacznie więcej zjazdów, wobec skorzystania z wagonika. Po torowaniu, łydki bolały mnie przez trzy kolejne dni. |
Wersja z 10:55, 1 lut 2025
I kwartał
AUSTRIA - skitury w Granatspitzgruppe i Venedigergruppe
Jak to często o tej porze roku bywa, moi górscy przyjaciele z Krakowa urzędowali trochę pod jaskinią Lamprechtsofen. Przyłączyłem się do nich na kilka dni. Stan pokrywy śnieżnej w Alpach niestety pozostawiał wiele do życzenia. Życie nauczyło nas już, że w takich wypadkach często im wyżej - tym lepiej. Z drobnymi trudnościami przekonałem kolegów, że dla dobrego śniegu warto dojechać nawet 1.5 godziny na przełęcz Gerlos. Droga na przełecz jest wprawdzie płatna, ale o tym na szczęście zapomniałem. W poniedziałek wystartowaliśmy z Finkau, z 1420 m i już od parkingu szliśmy w puchu. Radość nie trwała jednak długo, bo kiedy wyszliśmy na halę Trissalm, oczom naszym ukazał się rozległy krajobraz pełen wystających kamieni. Wkrótce założyliśmy narty na plecy i podnieśliśmy je o 250 metrów w stromym lesie. Grubość pokrywy śnieżnej pod niektórymi drzewami wynosiła zero centrymetrów. Trzeba jednak przyznać, że nie było to dla nas zupełnym zaskoczeniem - szlak w niektórych miejscach był ubezpieczony klamrami i musiałoby naprawdę sporo napadać, żeby dało się tym lasem zjechać ... Nad lasem śnieg miał bardzo dobrą, miękką konsystencję, ale było go nadal o jakieś dwa metry za mało. Im wyżej - tym gorzej, a przyroda dosadnie tłumaczyła nam, dlaczego akurat tak: zaczynało coraz mocniej wiać. Na nienazwanej "buli" nad jeziorkiem Wildkarsee postanowiliśmy zawrócić i zjechać wypatrzonym wcześniej polem śnieżnym, prowadzącym do kotła Wildkar. Było to trochę ryzykowne, bo stanu śniegu w tym kotle nie widzieliśmy podchodząc, ale ostatecznie wyszło nam to na dobre. Zjazd do "pionowego lasu" miał charakter slalomu między menhirami i dolmenami, ale przebiegał w bardzo dobrym śniegu. Jakimś cudem nie "złapałem" żadnego kamienia, a moi towarzysze raptem po jednym, a niegroźnym. Przez pionowy las oczywiście narty znosiliśmy. Od hali pod lasem śnieg rujnowała mżawka, wpływająca negatywnie na jego właściwości jezdne. Ale jak na ogólne warunki, to i tak byliśmy bardzo zadowoleni dopisaniem do rachunku po 1340 metrów. Pogoda też dopisała, może i był momentami silny wiatr, ale i słońca trochę zażyliśmy.
We wtorek przez cały dzień lało i wiało. Wielką kupą poszliśmy do jaskini Lamprechtsofen. Pierwszy poszedł Andrzej, za nim ja z Furkiem z transportem stali do modernizacji ubezpieczeń, potem Bartek z córką Anią, a na końcu jeszcze Agnieszka i Krzysztof. Grupa dosyć się rozciągnęła. Po może 20 minutach dotarliśmy do Andrzeja, czekającego tuż przed syfonem Bocksee. Na ścianach jaskini są tu znaczniki pomiarowe. Drzwiczki, za którymi utknąłem jakiś czas temu znajdowały się cztery metry pod lustrem wody, które w czasie naszej 15-minutowej bytności w tym rejonie podniosło się o 40 centymetrów. Akcja skończyła się więc dosyć szybko. Najdłużej przebywały pod ziemią dzieci, Inka i Julka, które wraz z Brodzią i ciocią Pumą poszukiwały ciekawych kamieni w części turystycznej. Do sukcesów tego dnia należało również moje ciasto imbirowo-gruszkowe i Agnieszki pyszne warzywne curry z batatem. Objadaliśmy się też dzikiem, upolowanym osobiście przez Bartka. Strzelanie do zwierząt to zdecydowanie nie mój klimat, ale Maja doskonale odnajduje się w roli żony myśliwego i przyrządziła mięso tak apetycznie, że już mniejsza o to strzelanie.
Na środę prognozowano znacznie lepszą pogodę, ale nie było łatwo o dobry plan. Przez cały wtorek zerkaliśmy od czasu do czasu na obraz na różnych kamerach. Ku naszej dużej przykrości stwierdziliśmy, że deszcz padał również na całkiem sporych wysokościach. Furek zasugerował, żeby wyjechać wagonikiem do Rudolfshütte na ok. 2300 i pokręcić się po okolicy, którą znał ze swojej letniej wycieczki z rodziną. Planem maksimum byłoby wejście na Stubacher Sonnblick (3088). W innych warunkach takie rozwiązanie trochę by mnie odstręczało, bo wokół Rudolfshütte jest ośrodek narciarski, a sama "chatka" jest byłym schroniskiem alpejskim, przerobionym przez prywatnego inwestora na hotel dla narciarzy na 350 miejsc. Czyli dosyć mało romantycznie. Jednak co środa, to jednak nie weekend (a wtedy pewnie byłoby gorzej); a poza tym w kontekście tego wtorkowego deszczu, wywindowanie się wysoko miało sens.
Liczyliśmy się z zagrożeniem lawinowym, więc trasę dobraliśmy "po w miarę płaskim". Na samochodach zaparkowanych pod dolną stacją kolejki w Enzigerboden spoczywało jakieś 30 centymetrów świeżego śniegu. W pięknie zapowiadający się, słoneczny dzień wjechaliśmy wagonikiem na górną stację kolejki, zjechaliśmy krótki kawałek trasą narciarską "na drugą stronę" i ... rozpoczęliśmy torowanie przez jezioro Weißsee w puchu do połowy łydki! Dopiero czterysta metrów wyżej, na skraju lodowca, podczas naszej zasłużonej przerwy, dopędziła nas dwójka Austriaków - dziadek z przodu, a za nim córka. Podziękowali za założony ślad. Zażartowałem, że teraz "ich kolej", na co dziadek stwierdził z lekką nutką zmęczenia w głosie, że "spróbuje". Potem zrobiło mi się trochę głupio, no bo w końcu przecież godzi się staruszki przeprowadzać przez jezdnię, a dziadkom w Alpach torować ślad, prawda? Nasza trójka związała się liną z okazji wejścia na lodowiec i rozpoczęliśmy pościg za "dziadkiem", ale dogonić go nie było sposób - mimo tego, że on torował, a my szliśmy po jego śladzie. Tyle w sprawie "lokalnych dziadków"...
Punktem kulminacyjnym naszej wycieczki była przełęcz Granatscharte (2950). Na szczyt ostatecznie nie weszliśmy. Nie było na nim wystarczająco dużo "podkładu", trzeba by na butach forsować skalne płyty pokryte tu i ówdzie głębokimi depozytami świeżego śniegu. Może i do zrobienia, ale na tej wysokości wiało już bardzo mocno, a nam paliło się do zjazdu. Okazał się tak pyszny, jak sobie wyobrażaliśmy! Zostawiając po sobie linie krótkich zakrętów w lodowcowym puchu, zjechaliśmy do miejsca tej naszej pierwszej przerwy. Tam założyliśmy foki ponownie i podeszliśmy jeszcze raz niemal pod Granatscharte. Po kolejnym, równie dobrym zjeździe tą samą trasą czekał na nas jeszcze dobrze nachylony i dobrze naśnieżony żleb, sprowadzający do małego jeziorka na 2500. Niżej też było miło, ale jednak trochę za mało stromo, przynajmniej jak na świeży śnieg. Do Weißsee jechaliśmy głównie "na krechę", po drodze spotykając jeszcze czworo Czechów ciągnących pod górę; trochę chyba szalonych, bo wszak dzień ciągle krótki, a było już przecież późne popołudnie.
Dotarliśmy do terenów ośrodka narciarskiego i poczłapaliśmy na fokach z powrotem do górnej stacji kolejki. Stamtąd prowadził kolejny etap - zjazd ubitymi trasami narciarskimi do pośredniej stacji na około 1740. Ku naszemu zdziwieniu, warunki na trasach były ledwie "poprawne". Próbowaliśmy trochę zboczyć z wytyczonego szlaku, ale Furek zaraz chwycił jakiś kamień; w końcu ten świeży opad spadł tutaj na wcześniej bardzo mało zaśnieżone podłoże. Utwierdziło nas to w przekonaniu, że cały plan był dobry - wszak lepiej zjeżdżać, niż schodzić, a gdyby nie te trasy narciarskie, to gdzie indziej pewnie skasowalibyśmy narty, nie widząc gdzie pod świeżym śniegiem są kamienie. Miłym zaskoczeniem na koniec był "szlak narciarski" ośrodka, prowadzący przez las ze stacji pośredniej do parkingu (1460). Na początku sporo trzeba się było odpychać i człapać. Nic dziwnego, że mapa ośrodka mocno sugeruje "normalnym ludziom" zwiezienie do parkingu siebie i swoich nart wagonikiem. Ale dla wytrwałych była przewidziana nagroda: po ciekawym trawersie, zawieszonym nad doliną potoku Weißenbach, puściliśmy się w dół stromą leśną drogą, wyczyszczoną najwyraźniej z kamieni ... i pokrytą grubą warstwą puchu! Dawno nie zjeżdżałem lasem z taką przyjemnością. Ta świetna wycieczka objęła w sumie 1320 m podejśc i oczywiście znacznie więcej zjazdów, wobec skorzystania z wagonika. Po torowaniu, łydki bolały mnie przez trzy kolejne dni.
SŁOWACJA: Tatry Zach. - Mnich Jałowiecki i Babky
Na parkingu w Bobreveckiej Vapenicy leżały tylko nędzne płaty śniegu a teren powyżej był szary, przypominając raczej koniec kwietnia niż stycznia. Narty zabieramy bardziej z przekory niż rozsądku. Podchodzimy dość wysoko (na 1200 m) "z buta" lecz potem nasze nastroje ulegają całkowitej zmianie. Zakładamy narty na nogi i nie zdejmujemy już ich aż do powrotu w to miejsce. Wychodzimy na nich na Jałowieckiego Mnicha (1460) opadającego do dol. Jałowieckiej pionową ścianą z magicznymi widokami na ten rejon Tatr. Powrotny zjazd na fokach do schroniska Pod Narużim. Po posiłku, dość stromym i niezbyt łatwym z uwagi na warunki podejściem windujemy się na masyw Babky. Łagodną, choć czasem najeżoną skałami granią osiągamy po śniegu jego kulminację (1566). Pogoda była piękna, śnieg puszczony choć u góry trochę zakleszczający. Zjazd rozległymi polanami po szeroko opadającej grani do szlaku wejściowego bardzo fajny choć troszkę wymagający. W radosnych nastrojach szybkim zjazdem osiągamy granicę śniegu i nawet powrotne ale i szybkie zejście "z buta" nie psuje już naszego humoru. Zatoczyliśmy fajną pętlę i zrobiliśmy 13 km i 900 m przewyższenia.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2025%2FBabky
Beskid Śl. - Błatnia-Klimczok-Szyndzielnia
Pierwotnie proponowana przez Olę godzina wyjazdu nie spotkała się z moim entuzjazmem. W końcu kto wyjeżdża na Błatnią o 5:30?? Wyjechałyśmy więc po 6 i był to o dziwo bardzo dobry pomysł. Ruszyłyśmy z Wapienicy. W schronisku na Błatniej byłyśmy nieco po 10 i mogłyśmy w spokoju delektować się górskim klimatem i ...pysznym obiadem. Po wyjściu ze schroniska napierały już tłumy, bo pogoda w tym dniu była niesamowita. Poza tym wiadomo...jest to jednak beskidzki klasyk :) Mimo tłumów było bardzo fajnie i treściwie-zrobiłyśmy 19 km pętlę.
Beskid Żyw. - Pilsko
Spontanicznie decydujemy się na niedzielną skiturę. Nie do końca pewni warunków śniegowych w górach, wybieramy znany cel z równie znaną i ośnieżoną nartostradą. Wiedząc, że w obszarze kopuły szczytowej Pilska, warunki nie są za dobre i jest dużo wystającej kosówki, decydujemy się na wydłużenie podejścia podchodząc przecinkami w lesie pomiędzy zielonym, a żółtym szlakiem i zakończenie wycieczki na Hali Miziowej. Śnieg zmrożony, w wielu miejscach wystawały gałęzie lub przebijała woda, szliśmy raczej w cieniu, dopiero na Hali wygrzewamy się w słońcu (dosłownie, bo słonce tak grzało, ze wiele osób leżało w koszulkach na leżakach, wystawionych przed schroniskiem). Tam, po krótkiej przerwie zdejmujemy foki i zjeżdżamy w dół już po nartostradzie.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2025%2FPilsko
Beskid Żyw. - Bacmańska Góra i Boraczy Wierch
Wszystko w tym dniu było wręcz cudowne. Pogoda, warunki, pejzaże, temperatura, śnieg i jeszcze by można wymieniać trochę. Od odosobnionego parkingu w dol. Bystrej (poniżej Huty Złatna) ruszamy od razu na nartach bez szlaków na Bacmańską Górę (1058). Późnej obniżamy się na przełęcz i podchodzimy na Boraczy Wierch (1248). Pierwszych ludzi spotykamy dopiero na szlaku do Lipowskiej. Z szczytu zjeżdżamy po dość dobrych śniegach na Halę Bieguńską. Dalej do najniższego punktu hali i leśnymi duktami wprost w dół do doliny. O dziwo śniegu jest na tyle dużo, że bez przeszkód (typu kamienie, korzenie) fajnym zjazdem osiągamy dolinę. W Dolinie Śmierdzącego Potoku zatrzymujemy się przy źródle Matki Boskiej (potok zawdzięcza nazwę zawartości siarkowodoru w wodzie). Na nartach śmigamy aż do parkingu. 600 m deniwelacji.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2025/BoraczyW
SŁOWACJA - Oravské Beskydy - Pilsko
Zostawiamy auto pod orczykami w Sihelnym. Wokół parkingu jest świeży i miękki śnieg, zapowiadający dobry dzień. Okazuje się to jednak całkowitą "podpuchą". Pogoda jest wyżowa, słoneczna. Domyślam się, że zapewne codzienna ostatnio inwersja "przytrzymała" puch w dolinie w dobrym stanie. Wyżej w lesie jest znacznie gorzej, śnieg jest rozmięknięty, osiadły, a przede wszystkim jest go dosyć mało. Idziemy mały kawałek na szagę, potem fragmentem rowerowej drogi, a dalej już "normalnym", niebieskim szlakiem przez las, wzdłuż doliny Suchego Potoku. Śnieg klei się nam do fok - w partiach podszczytowych już na tyle paskudnie, że ściągamy narty i przez jakieś piętnaście minut ciągniemy piechotą. Na trasie podejścia spotkaliśmy w sumie z osiem osób, ale na wierzchołku - wielka impreza! Masy ludzi, a do tego jeszcze pies przywiązany do krzyża. Ola spotyka nawet koleżankę z pracy. Prawie cały ten tłum zamierza wrócić trasami ośrodka narciarskiego. Cieszę się bardzo, że zdecydowaliśmy się na wycieczkę od strony słowackiej. Zjazd z wierzchołka początkowo jest w nawet miłym śniegu, ale jednak trochę hamującym ... no i wiadomo, jak to przy szczycie Pilska - jest dosyć płasko. Przez las idzie nam niespodziewanie dobrze, nawet da się chwilami zjechać z drogi i nie uszkodzić nart. Jak na pierwszą wycieczkę narciarską sezonu, było całkiem poprawnie. No i miło było się trochę zmęczyć; wyszło 700 Hm.
Beskid Śl. - biwak zimowy
Po zawodach przez chwilkę wahaliśmy się czy mamy jeszcze spręż by podejść niemal drugie tyle (477 m przewyższenia i 5 km) na biwak zimowy pod Magurkę Radziechowską. Trochę bez przekonania jedziemy jednak do Radziechow skąd planowaliśmy start na miejsce biwakowe, które Jurek Ganszer z SBB wyznaczył na spotkanie ludzi z klubów speleo i taternickich. Prawie cały dystans podchodzimy na nartach w szalejącej zadymce śnieżnej. Przed wejściem do lasu gdzieś zmoczyliśmy foki więc podejście przy klejącym się do fok śniegu jest masakrą. Przed północą dowlekamy się do biwakowego ogniska (niemal 1000 m. n.p.m.), gdzie spotykamy naszych przyjaciół m. in. z SBB. Rozbijamy nie bez trudu namiot i niemal od razu kładziemy się spać. Zrobiliśmy dzisiaj 1030 m deniwelacji.
Nazajutrz rano robimy grupowe zdjęcie pozowane i pakujemy się do powrotu. Wracamy tym samym szlakiem, który od wczoraj został kompletnie zasypany i poruszanie się w kopnym śniegu lekko w dół nastręcza trochę trudności. Na stromym kamienistym i wąskim odcinku zdejmujemy narty by potem znów na nartach zjechać aż do auta.
Relacja SBB: https://speleobielsko.pl/sprawozdania/item/6635-2025-01-11-12-biwak-zimowy-nr-31-beskid-slaski
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2025%2FBiwak
Beskid Śl. - Vertical Night Race
Start p.k. w nocnych zawodach skiturowych (Puchar Polsk PZA, zawody organizowane przez Kandahar Chorzów). Z Soliska trasą zjazdową podejście na Mł. Skrzyczne. Daje to 554 m przewyższenia i 3,11 km dystansu. Limit czasowy był 1 godz. 20 min. Wyrobiliśmy się w 49 min. Teresa dzielnie mnie goniła i choć w kilku miejscach ciut czekałem aby nie zbłądziła to i tak zasługuje na uznanie. Spotykamy tu parę znajomych. Cały czas kurniawa + śnieg z armatek. Zjazd bez gogli w tych warunkach, w ciemnościach był większym wyzwaniem niż podchodzenie. Dopiero w aucie na parkingu doszliśmy do siebie. A czekał nas jeszcze biwak zimowy.
Beskid Śl. - Jaskinia Wiślanka + skitura na Cienków
Do jaskini o dziwo podchodzimy po mokrym śniegu (wokół właściwie go nie było). Po odszukaniu (nie tak ewidentnie) otworu wchodzimy studzienką i penetrujemy dwie salki. Do ciasnot się nie pchamy. Później podjeżdżamy pod Cienków gdzie naśnieżone są tylko nartostrady. Podchodzimy bokiem by później zrobić fajny zjazd. Ludzi na stoku zaledwie kilku.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2025%2FWislanka
Beskid Śl. - Świniorka
Inauguracja sezonu skiturowego. Krótki wypad w góry bo dopadało trochę śniegu. Z Brennej Leśnicy podejście leśnymi drogami na grzbiet między Orłową a Świniorką (700). Śniegu ok. 15 cm. Na podejście na fokach starczy lecz na zjazd stanowczo za mało. Wszędzie wystają kamienie więc część grzbietowego szlaku schodzimy z nartami w rękach. Na Świniorce są naśnieżane trasy ośrodka narciarskiego. Armatki pracowały lecz nikt tam jeszcze nie zjeżdżał. Zjazd dość trudny po różnych śniegach typu twardo/miękko. W padającym śniegu windujemy się jeszcze na przeciwległy skłon doliny Leśnicy i od góry fajnym już zjazdem docieramy do auta. 375 m przewyższenia, 7 km.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=.%2F2025%2FSwiniorka
Tatry Zach. - Piwnica Miętusia
Generalnie to wydaje mi się, że przez Święta ludzie zjedli za dużo serniczka i bali się mojej propozycji pójścia w Ciasne Kominy w jaskini Miętusiej. W związku z czym musiałem zastosować plan B. Zadzwoniłem do Piotra G. z WKTJ-u, który planował front robót przez długi weekend w Piwnicy Miętusiej, i potwierdził mi, że będzie robótka dla mnie. Tak więc w niedzielę podjechałem do Kir, gdzie z parkingu zgarnęła mnie ekipa z Mewą i poszliśmy do jaskini. Podejście dojść upierdliwe, bo troszkę nowego śniegu dosypało, temperatura z rana -15C i dodatkowo wiatr. Na szczęście nie było to długie podejście, a jaskinia posiada miłą przebieralnię. Ostatecznie zostałem przydzielony do grupy kopaczy i poszliśmy na przodek zwany Jacuzzi, który był niespełna 15-20 min. od wejścia. Sam proces kopania był w pełni zautomatyzowany (w kopanie i transport urobku, było zaangażowanych sześć osób), jednak po 4h leżenia na mokrym błotku każdy z nas poczuł dyskomfort termiczny. Po wspólnym posiłku i herbatce grupa zdecydowała o powrocie. Czułem troszkę niedosyt, bo zwiedziłem ułamek tej jaskini, ale dobrze było się przejść na prostą akcję i poznać nowych ludzi z różnych klubów i patenty na kopanie. Reasumując mile spędzona niedziela.
WŁOCHY: Transardynia rowerem
Mimo "grudniowych" warunków pogodowych, które jak się przekonaliśmy również w Śródziemnomorzu mogą być dość szczególne, zdecydowaliśmy się na pokonanie szlaku rowerowego Transsardynia. Szlak ten oryginalnie prowadzi przez wschodnią górzystą część wyspy i łączy dwa duże miasta Sardyni: Olbię i Cagliari, na dystanie ok 400 km. Szlak ma wiele odnóg i alternatyw, a w naszym przypadku jako że nie było aktualnie możliwości transportu rowerów pociągiem do Olbi, decydujemy się na trasę Sassari - Cagliari by od pewnego momentu następnie stricte trzymać szlaku.
Późnym wieczorem przylatujemy do Cagliari. Następnego dnia wypożyczamy rowery w które mieliśmy zarezerwowane już z parodniowym wyprzedzeniem i zaraz potem udajemy się pociągiem do miasta Sassari na północnym wschodzie wyspy. Nazajutrz już ruszamy w drogę na dwóch kółkach. Pierwsze dwa etapy pokonujemy bardzo urozmaiconym terenem, po części poruszając się szlakiem pieszym do Santiago lub z rzadka mało uczęszczanymi asfaltami. Jedynie przed wjazdem do miast Ozieri i Nuoro na drodze jest dość spory ruch. W sylwestra robimy dosyć krótki etap do Orgosolo tym samym również wjeżdżamy na szlak Transsardynia. W Nowy Rok przy pięknym wschodzie słońca ruszamy w stronę miejscowości Villagrande Strisaili. Tego dnia zagłębiamy się w góry, a szlak miejscami pokazuje swoje prawdziwe oblicze. Czasami jest to do pokonania trudny trakt, trzeba znosić rowery lub pchać do góry. W czasie godzin porannych jest przymrozek który w drugiej połowie dnia tworzy niezły "maras". Po noclegu w Villagrande jedziemy poprzez bardzo ciekawy rejon wspinaczkowy i krasowy w stronę miasteczka Jerzu. Pogoda nam dopisuje. Choć puchowa kurtka okazuje się niezbędnikiem prawie przez całe dnie, nie spada nam ani jedna kropla deszczu. Po Jerzu jedziemy do Villasalto, po zjechaniu z asflatu za miastem Perdasdefogu pokonujemy interior ponad 30 km górskim szlakiem aż do Villasalto. Szlak bardzo urozmaicony, od wygodnego szutru do wyschniętego koryta rzeki po kamieniach i wąskie przecinki w lesie. Ostatni dzień to też przeprawa przez góry do miasta Sinnai już na przedmieściach Cagliari. Oddajemy wieczorem rowery, które się bardzo dobrze spisały. Obeszło się bez żadnych awarii. Następnego dnia udajemy się na chwile na plażę w Cagliari i późnym popołudniem lecimy z powrotem do Krakowa.
Foto: http://foto.nocek.pl/index.php?path=./2025/Sardynia
Jura - skałki okolic Ryczowa
Penetrujemy skałki góry Dupnica. Zaglądamy do jaskini Niski Tunel (nieopodal jest też wysoki). Później obchodzimy skałki Bazelowa, Małpia, Industrialna, Kacze, Brzuchatą Turnią. Na koniec obchodzimy Szczebel. Pusto, nikogo nie spotykamy. Mocno wiało.